czwartek, 26 sierpnia 2010

dzieje się, dużo ...

Zrobiliśmy przemeblowanie w pokoju J, do zestawu mebli, które kupowaliśmy mu dokładnie rok temu w wakacje, dokupiliśmy pozostałe części takie jak biurko itp., poustawialiśmy wszystko na nowo i J ma piękny pokoik w stylu już bardziej młodzieżowym niż dziecięcym :) Jakby nie patrzeć to za parę dni zaczyna nowy etap w swoim życiu ...

Tak się rozpędziliśmy tym kupowaniem mebli i zmianami u J, że zachciało nam się też zmian u nas. Ale miało być tak minimalnie, bez szaleństw, jeden mebelek tam, drugi tu, coś drobnego dokupić i styka. Jednak po ponad tygodniu planowania, oglądania katalogów z meblami, kombinowania, rysowania, nasze plany mocno wykroczyły poza salon i okazało się, że przemeblowujemy cały dom. Bo żeby coś mogło stanąć w jednym miejscu to trzeba było najpierw coś innego przenieść gdzieś indziej, a żeby można było to coś przenieść to najpierw trzeba było zrobić na to miejsce itd., itp. Tym sposobem w każdym pokoju mamy teraz całkowicie inny układ niż był wcześniej a w salonie nowe, wymarzone mebelki :)

Ale zanim wszystko stanęło na swoim miejscu to przez ponad tydzień charowaliśmy jak woły wynosząc wszystko z pokoi i po kolei z każdego mebla. Całe pokoje, korytarze i wszelkie zakamarki miałam zastawione rzeczami, ciężko w to uwierzyć ale to co mieści w jakimś jednym małym mebelku, po wyciągnięciu zajmuje pół pokoju !! Jak już wszystko powyciągałam to potem trzeba było te meble pomyć i w środku i z zewnątrz. Potem ruszyliśmy z przestawianiem tego co się dało, korytarzami między powystawianymi rzeczami. Potem na nowo przecierałam część tego co przestawiliśmy bo w całym domu unosił kurz, który momentalnie opadał na wszytko to co wcześniej myłam. Na te meble co wylądowały na swoim ostatecznym miejscu mogłam zacząć układać od nowa to co z nich wyciągnęłam. Tyle, że najpierw trzeba było wszystko przejrzeć i od nowa układać tak żeby pasowało do nowego ustawienia. W międzyczasie latałam też z odkurzaczem i mopem i odkurzałam oraz myłam wszelkie miejsca gdzie akurat nic nie stało. A w kolejnym międzyczasie przyjechały meble do naszego salonu i czekały na panów od montażu a M pojechał odebrać meble dla J i sam je potem skręcał. Do tego wszystkiego jednocześnie na zmianę z M zajmowaliśmy się Małym A, który nie zalicza się do dzieci, które siedzą same w bezruchu, więc generalnie całe to przemeblowanie i sprzątanie w towarzystwie A. okazało się niezłym wyczynem. I chyba nigdy więcej się na coś takiego nie porwę ;) Tak samo zresztą jak na branie ślubu dwa miesiące po porodzie, co uczyniliśmy dokładnie 6 lat temu, 21 sierpnia i w tym roku w dniu rocznicy zakończyliśmy ostatecznie przemeblowanie. O taki sobie prezent walnęliśmy na rocznicę.

W trakcie całego tego zamieszania przyszło sobie (podobnie jak za pierwszym razem na zły adres) pisemko z Zusu. Wezwanie na kontrolę. Wezwanie przyszło na 4 dni przed terminem kontroli. Przez te 4 dni myślałam, że się przekręcę tak się denerwowałam. Było bajecznie ale jakoś dotrwałam do dnia kontroli 16.08. Apogeum nastąpiło podczas oczekiwania na wizytę pod drzwiami gabinetu a czekałam 40 minut. Myślałam, że jeszcze chwilę posiedzę w tym napięciu i po prostu zejdę z tego świata. W końcu nastąpiła moja kolej. Na miękkich nogach weszłam do gabinetu, pokazałam całą dokumentację leczenia, która obejmuje czas od lipca 2009 roku do teraz, odpowiedziałam na sporo pytań o historię choroby itp., a potem pani doktor podsumowała to zaleceniem udania się na wizytę do kardiologa bo tachykardia zatokowa, którą mam mogła się pogłębić i powinnam to kontrolować. Na koniec oświadczyła, że zwolnienie UZNAJE ZA ZASADNE. No.

Dokładnie następnego dnia, 17.08 miałam kolejną wizytę u mojej pani doktor. Jestem od 5 miesięcy na lekach. Poprawa jest ale średnia, za mała żebym mogła powiedzieć, że czuję się już zupełnie normalnie i dobrze :( Pani doktor zaproponowała mi pójście na oddział dzienny, bo tak jak mówiła mi już wiele razy, warunki w jakich jestem na co dzień nie pomagają mi w leczeniu a tylko potęgują objawy i dlatego tak opornie to wszystko idzie. Taki "turnus" na oddziale trwa 3 miesiące. Nie zdecydowałam się. Musiałabym starać się o świadczenia rehabilitacyjne i dalej przeciągać mój powrót do pracy a już i tak bardzo długo mnie nie ma i nie mogę przeciągać tego w nieskończoność bo za chwilę nie będę miała gdzie wracać. Sama w to jeszcze nie wierzę ale zdecydowałam się na ... powrót do pracy!.

Jestem oczywiście niepewna swojej decyzji bo różnie się czuję i rozdarta bo dojazdy, wstawanie o 4 nad ranem (to jakaś masakra!!), te ploty o mnie, no i A., wymieniony na końcu ale najważniejszy z tego wszystkiego. Wiadomo, jest moim całym światem, ogromną miłością i cudem, na który czekałam tyle lat, każdy dzień zaczynam od najcudowniejszego widoku na świecie, mojego Skarbka stojącego w łóżeczku i uśmiechającego się na mój widok ... BEZCENNE ... każda matka wie o czym mówię ;)

Nie wiem jak przeżyję rozstania z nim, wiem, że będę ryczeć tak jak ryczałam kiedyś gdy zostawiałam J. Ale nie mam wyjścia :(((

Kolejna sprawa, która wyszła w zeszłym tygodniu zupełnie nagle i niespodziewanie, dotyczy J.

Jak żaliłam się tu już nie raz mój J jest dzieckiem notorycznie chorującym :( Do 3-go roku życia mieliśmy za sobą tylko JEDNO JEDYNE przeziębienie, nic poza tym się nie działo nie było nawet zwykłych katarków, kaszlu, nic a nic. A od pierwszego tygodnia w przedszkolu do dziś, czyli łącznie 3 lata, mój J choruje praktycznie non stop. Wziął niezliczoną ilość antybiotyków i przesiedział w domu w sumie całe te 3 lata bo chodził do przedszkola po 3 do 5 dni a potem chorował po 2-3 tygodnie. Przez te 3 lata odwiedziliśmy milion lekarzy z różnych dziedzin, byliśmy nawet u homeopaty znanego na cały kraj. I nic, J jak chorował tak chorował. Najczęściej oglądali J laryngolodzy bo u niego wszystkie choroby zawsze dotyczyły głównie uszu a wynikały z bardzo przerośniętych migdałków. Różni lekarze wspominali o wycinaniu ale ostatecznie taka decyzja nie zapadła. Aż do teraz. Przy ostatniej infekcji M wydębił od pediatry skierowanie do pewnej słynnej kliniki laryngologicznej. Jest to prywatna klinika, która przyjmuje też dzieci ze zgłoszeniami z NFZ. Mają tam super sprzęt i świetnych lekarzy a do tego warunki na bardzo wysokim poziomie. Dostać się tam graniczy z cudem. Najpierw na wizytę za skierowania czeka się całe tygodnie a potem dopiero na takiej wizycie lekarz decyduje czy dziecko kwalifikuje się do zabiegu. Jeżeli się kwalifikuje to na termin zabiegu czeka się kolejne tygodnie a nawet miesiące i jeszcze w dodatku trzeba mieć farta żeby dziecko w tym terminie było akurat zdrowe bo jak jest chore to termin przepada i czeka się kolejne tygodnie na następny. Także gdy dostaliśmy to skierowanie to nawet nie przejęłam się tematem zbyt bardzo bo wiedziałam, że zanim dojdzie do samego zabiegu to minie w najlepszym wypadku pół roku. I pewnie tak by było gdyby nie to, że M miał przyjemność spotkać pewną osobę, która okazała się kimś wysoko postawionym właśnie w tej klinice i osoba ta wzięła do nas kontakt i powiedziała, że ktoś zadzwoni. No dobra, myślę sobie, zadzwoni albo nie zadzwoni zobaczymy. Zadzwonili, szybciej niż się spodziewałam, zaprosili na wizytę konsultacyjną. Na wizycie mój M miał okazję pooglądać sobie na dużym monitorze wnętrze ucha naszego J, J patrzeć nie chciał. Zbadali mu uszy, gardło, nos. Pani doktor orzekła, że dwa migdały są gigantyczne, sama to wiem bo zaglądałam mu do gardła i wiem, że ma w nim nie migdały tylko dwie ogromne mirabelki, które w dodatku łączą się ze sobą, pani doktor zdziwiła się, że J w ogóle może z czymś takim przełykać i pytała czy kiedykolwiek skarżył się na to. Nie skarżył się, widać bidak przyzwyczaił się do tego i nawet nie wie, że można mieć inaczej :( Trzeci migdał również duży i oczywiście klasyfikujemy się do zabiegu. W sumie było to do przewidzenia. Pani doktor powiedziała co i jak trzeba zrobić przed zabiegiem, dała skierowanie na badania, które trzeba wykonać i powiedziała, że ktoś do nas zadzwoni i poda nam termin zabiegu. Uff, pomyślałam, że nie mam co się jeszcze denerwować bo teraz to pewnie już tak szybko nie będzie i ten termin to dostaniemy za ruski tok. Wróciliśmy spokojnie do swoich zajęć z przemeblowaniem a dokładnie 5 dni po wizycie, w dniu kiedy jechaliśmy akurat kupować meble do salonu zadzwonił telefon i usłyszeliśmy, że mamy na ura robić badania J bo zabieg jest za tydzień !! Padłam, jak to za tydzień ??? A tak to. I ten tydzień właśnie mija. Dziś odbyła się kolejna wizyta konsultacyjna z dwoma lekarzami, w tym również z anestezjologiem bo zabieg jest w pełnej narkozie. I tu właśnie zaczyna się mój stres. Boję się tej narkozy, wybudzania i innych atrakcji z zabiegiem związanych :( Już słyszałam o tym, że po wybudzeniu dziecko mimo tego, że jest nieprzytomne musi zacząć chodzić, że musi zwymiotować krew po zabiegu i z pewnością nie jest to miły widok dla rodzica ani przyjemna rzecz dla dziecka, szczególnie dla mojego J, który bardzo źle znosi wymioty i zawsze bardzo przy tym płacze :( Inna sprawa, że ja przy tym i tak nie będę bo muszę zostać z A. ale to, że mnie przy nim nie będzie to dla mnie tylko kolejny stres bo o dużo lepiej czułabym się gdybym mogła być przy nim, potrzymać go za rączkę gdy się będzie wybudzał, przytulić gdy mu będzie źle ... a ja nie mogę :( będę siedzieć daleko w domu i odchodzić od zmysłów. Trochę też mam wyrzuty sumienia, zupełnie jakbym robiła coś złego zostając z A. a nie jadąc J, tak jakbym faworyzowała A., ale to tak nie jest. Po prostu lepiej będzie jak ja zostanę z A. w domu mam większą wprawę w opiece nad nim niż M a z drugiej strony lepiej żebym nie była z J bo jestem słabsza psychicznie i mogę się tam rozkleić i tu z pewnością M poradzi sobie lepiej ode mnie. No i sam dojazd, ja nie mam prawka i M i tak musiałby nas tam zawozić, więc prościej będzie jak po prostu on pojedzie i już.

Boję się jutra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz