sobota, 10 kwietnia 2010

od soboty do soboty

Wszystko zaczęło się w zeszłą sobotę. J obudził się z chrypą. I chrypiał tak cały dzień, który spedziliśmy w jakimś totalnym galopie: w biegu śniadanie, w biegu ogarnięcie domu, w biegu szykowanie święconki, w biegu ogarnięcie siebie i dzieci żeby już o 14:00 udać się w biegu do kościoła (ja niestety z tych co to do kościoła chodzą raz do roku: ze święconką właśnie) ,później w biegu po ostatnie zakupy, następnie w biegu do domu żeby w biegu przyszykować i obiad i małe przyjęcie urodzinowe dla M, który był już w drodze do domu.
I tak sobota zbliżała się ku końcowi a J jak chrypiał tak chrypiał. Następnego dnia czyli w niedzielę Wielkanocną J przez chrypę zaniemówił a do tego zaczął kaszleć.
Ponieważ temperaturę miał normalną a my byliśmy sami bez M i ja zaparłam się, że bez M na święta nigdzie nie idę to po krótkim świątecznym śniadaniu u nas w domu, J miał podjechać z babcią do rodzinki żeby choć trochę z tych świąt skorzystać. W dodatku w niedzielę miał mieć zorganizowany lany poniedziałek bo w poniedziałek najważniejszych uczestników zabawy miało już nie być. Zapakowałam więc rzeczy J łącznie z wszelkimi syropkami na kaszel ale jeszcze tak mnie coś tknęło coby do gardła mu zerknąć. Zerknęłam i padłam !! Bo po naciśnięciu końcówką łyżki na język, z gardła mojego synka wylazło coś czego jak żyję u człowieka jeszcze nie widziałam: dwie gigantyczne kule, coś jakby orzechy włoskie (pani doktor nazwała to później śliwkami), i doszło to to prawie do samych zębów z przodu. Teściowa przyjechała, pokazałam jej stwora w gardle u J i uradziłyśmy, że święta świętami ale nie ma żartów i ktoś musi J obejrzeć. Także w ramach atrakcji świątecznej J miał wycieczkę do szpitala, bo przecież w święta wszelkie przychodnie pozamykane. Szpital dzięcięcy jak już to chyba kilka razy pisałam mamy pod samym nosem, więc teściowa zamiast do rodzinki pojechała z J do szpitala gdzie pan doktor internista (tak, tak w szpitalu dziecięcym nie mieli na dyżurze pediatry) obejrzał J i orzekł zwykłą infekcję wirusową. Zalecił podawanie paracetamolu i syropków, tyle. Zabroniłam tylko J bitew wodnych i trochę uspokojona wysłałam go do rodziny gdzie miał zostać na noc do poniedziałku. Ponieważ uspokojna byłam tylko trochę to zarządałam od babci relacji telefonicznych na temat stanu zdrowia J. No i wszystko było w miarę ok, migdałki ponoć ciut mniejsze, kaszlu prawie nic, apap i syropy podawne, generalnie w miarę ok. Tyle, że jak tylko J wrócił w poniedziałek do domu to już ok nie było bo kaszlał jak najęty, doszedł katar a jak spojrzałam w gardło to zobaczyłam to samo co w niedzielę a w dodatku doszła lekka temperatura. We wtorek J nie obudził się wcale w lepszym stanie więc odwiedził kolejnego lekarza tym razem w przychodni rejonowej. Lekarka stwierdziła już nie infekcję wirusową a bakteryjną i dała na wszelki wypadek augmentin ale do wprowadzenia tylko w sytuacji gdyby w najbliższych dwóch dniach stan się nie poprawiał lub pogarszał. Resztę wtorku J przeleżał w łóżku. To samo w środę tyle, że po południu zaczął narzekać, że boli go policzek. Patrzę, oglądam i jak nic widzę, że spuchnięty z tej strony co go boli. Pierwsz myśl: ŚWINKA. Tego tylko brakowało. Zanosiło się na kolejną wizytę u lekarza. Jednak po długiej konsultacji telefonicznej z naszym wujkiem pediatrą stwierdziliśmy, że trochę jeszcze poobserujemy i zobaczymy co się wykluje. Jednak nic się nie wykluło a po paru godzinach J powiedział, że policzek go już nie boli a ja opuchlizny też już u niego nie dostrzegłam. Fałszywy alarm ? Tak dotrwalismy do czwartku kiedy to J nadal grzecznie przeleżał w swoim łóżku, przyjmował leki, temperatura prawie zeszła, opuchlizna nie wracała, apetyt był i ogólnie wyglądało na to, że może będzie już ok. Ale nie. Przyszedł piątek |(czyli dla mnie to jeszcze dziś ale ogólnie to już wczoraj bo jest po północy) i od rana J najpierw dostał takiego ataku kaszlu, że myślałam, że płuca wypluje a potem nagle ok południa wróciła mu temperatura i to wyższa niż miał wcześniej. Po obiedzie padł jak nieprzytomny a my postanowiliśmy poczekać aż się obudzi i ocenić jego stan po drzemce i wtedy ewentualnie wezwać lekarza do domu. Oczywiście po spaniu nic sie nie polepszyło więc wezwaliśmy lekarza. W momencie gdy pani doktor podjechała J nagle zaczął płakać, że boli go brzuch a następnie wymiotować, tak jak leżał, na siebie ... masakra normalnie, pani doktor w drzwiach, ja latam od drzwi do pokoju J, J leży w łóżku nie powiem w czym, ja staram się to ogarnąć, M chodzi z drącym się A, który akurat w tym momencie postanowił zarządać obecności tylko i wyłącznie mamy a pani doktor niczym nie wzruszona poszła na górę oglądać J. Drący się A. został na dole sam w łóżeczku, M wziął J do kąpieli a ja opowiedziałam wszystko co działo się z J przez ostatnie dni. Jak już zdałam relację to zleciałam na dół do cały czas drącego się A. i postanowiłam go nakarmić bo już dawno był na to czas. Okazało się jednak, że A. postanowił zrezygnować z obiadków (o tym w kolejnej notce) więc cały słoiczek marchewki z ziemniakiem poszedł do kosza a ja trzymając go na rękach zaczęłam szykować mleko, na które dodatkowo trzeba czekać 10 minut po zrobieniu przed podaniem. Całe szczęście A u mnie oczywiście się uspokoił więc gdy czekaliśmy na melko poszłam na górę dowiedzieć się co z moim drugim dzieciem się dzieje i jaka jest diagnoza pani doktor. Płuca czyste, uf. Oskrzela czyste, uf. Migdały wielkie ale nie infekcyjne, anginy nie ma, uf (choć z przerażniem myślę o tym, że to co on ma w gardle to jest jego stan naturalny, brr). A co w takim razie jest?
Wygląda na to, że na koniec przyplątała się jakaś infekcja żołądkowa, będzie wymiotował, może dojść biegunka, lekka gorączka itd., a my jedyne co możemy zrobić to dopajać i podawać różnego rodzaju preparaty przeciw odwodnieniu, z dobrymi bakteriami, pre czy tam probiotykami itd. Przy okazji poprosiłam panią doktor, żeby zerknęła na A., powiedziała, że gardło lekko zaczerwienione ale to równie dobrze może być od krzyku, który wcześniej A sobie i nam zafundował. Na wszelki wypadek powiedziała żeby Hascosptem psiknąć. Żaden problem, jakiego leku nie wymieniła wszystko miałam w domu, pół apteki już przecież mam przez te wieczne choróbska, z którymi walczymy. Co wcale nie zmienia faktu, że jak chwilę potem M pojechał do apteki po kilka bzdur, które chciałam żeby dokupił to zostawił tam ponad 90zł.

Podsumowując: przez organizm J przeszło jakieś istne tornado a przez nasz dom huragan.
W ten oto sposób dotarłam do kolejnej soboty.

Update, luty 2014.
Pisząc powyższą notkę nie wiedziałam, że za 8 godzin wydarzy się coś co zmieni naszą polską rzeczywistość na zawsze ...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz