poniedziałek, 12 kwietnia 2010

żałoba i kołowrotek

Jest 11 kwietnia 2010 roku, godzina 8:00, budzi się A.
Ja nieprzytomna choć spałam 7h ledwo daję radę jedno oko otworzyć (to wina leków i ogólnego przemęczenia). Wykorzystuję chwilowe zainteresowanie A wszystkim co widzi wokół siebie i przymykam oczy jeszcze na parę minut.
Za jakiś czas przytomnieję, chwilę bawię się z A i wstaję żeby zrobić kaszkę dla niego.
Po drodze zaglądam do J, śpi ale niestety wydaje mi się ciepły :(
Schodząc na dół czuję, że mnie w nocy połamało i nie mogę szyją przekręcić w jedną stronę.
Docieram do kuchni, robię kaszkę, wracam na górę.
Przewijam i bawię się z A.
Schodzimy na dół, A wcina swoją kaszkę a ja mam chwilę spokoju.
Włączam TV, 1 i TVN24 na zmianę. Cały kraj i pół świata żyje tym co wydarzyło się wczoraj.
Jest dokładnie 8:56 gdy zerkam na zegarek, dosteję gęsiej skórki, właśnie mijają 24h ...
Chwila zadumy, coś na co od wczoraj przez ciągłe zabieganie zupełnie nie mogłam sobie pozwolić.
Chwila jednak nie trwa długo, A skończył jeść i domaga się wzięcia na ręcę, odbicia, itd.
Oddaję A dziadkowi a sama zmierzam w kierunku łazienki, po drodze odpisuję koleżance na wczorajszego smsa o spotkaniu (niestety nie przyjdę) i zachaczam jeszcze o kompa gdzie to samo piszę na naszym forum.
Jestem już jedną nogą w łazience gdy budzi się J a mój tata przynosi A i mówi, że trzeba go przewinąć.
Cofam się z łazienki, najpierw do J. Mówi, że czuje się dobrze ale jak zwykle przy infekcji ma tak sklejone oczy ropą, że za diabła nie może ich otworzyć.
Idę do łazienki po waciki namoczone ciepłą wodą i kładę je na oczach J i proszę żeby je trzymał.
Teraz biorę się za A, przewijam.
Wracam do J, rozklejam mu "odmoczone" oczy i daję mu termometr.
Idę w końcu pod prysznic.
Potem idę do J, sprawdzam termometr - 36,6 ufff, ale i tak zostanie jeszcze w izolatce.
Schodzę na dół zrobić J śniadanie, po drodze chcę coś wyrzucić do kosza, nie da się, kosz pełny. Wyjmuję śmieci i wkładam nowy worek. Myję ręcę, łapię za ręcznik papierowy a tu pusta rolka, wyciągam nowe ręczniki i wtedy czuję, że oprócz szyi boli mnie też kręgosłup albo to zawiane korzonki albo zwykły ból kręgosłupa, nie wiem ale ruszać się nie mogę, biorąc pod uwagę jeszcze tę szyję i ogólne otępienie po lekach to czuję się niefajnie. Biorę Ibuprom i jakąś tam witaminkę, tak na wszelki jakby to jednak był początek choroby.
Teraz biorę się za przyszykowanie porcji leków dla J i robię mu śniadanie, z którym idę do niego na górę.
Wysyłam J do łazienki, czyścimy zapchany nos, wpuszczamy sterimar, myjemy rączki i takie tam.
Wracamy do pokoju, J zabiera się za śniadanie i w tym momencie następuje gigantyczne kichnięcie i biedny J ma wszystko na twarzy. Łapię za chusteczki - nie ma - lecę do łazienki po papier, wycieram J i zapuszczam kolejny spray, tym razem już leczniczy, mucofluid oraz krople do oczu, sulfacetamid.
J je śniadanie, ja wysyłam smsa do M, że temperatura u J wyszła ok.
A zaczyna marudzić bo jest zmęczony i chce spać.
J zjadł, zbieram kubki, talerzyki i lecę na dół uśpić A.
A nie czekając na mnie zasnął sam.
Odkładam go do spania.
Dziadek idzie do J.
Patrzę na bałagan w kuchni, który doprowadza mnie do szału ale z rozsądku muszę przed sprzątaniem najpierw coś zjeść, bo jestem na nogach od kilku godzin, latam jak głupia w tę i z powtrotem i wzięłam już leki, więc organizm może paść.
Jem śniadanie.
Zaczynam pisać obecną notkę. Dochodzę do tego momentu i postanawiam jednak na chwilę położyć się z A.
Kładę się przy A a on w tej samej chwili się budzi.
Chwilkę razem sobie leżymy.
Wybija 12:00.
Rozlegają się syreny, cała Polska zamiera.
Wstaję, biorę A na ręce.
Ciarki mi przechodzą.
Serce zaczyna walić, robi mi się słabo i niedobrze, aha, nerwica się odezwała, zbyt dużo emocji, lęku, ale stoję, jakoś nie mogę się ruszyć.
Syreny milkną.
Chciałabym w pełni uczestniczyć w tym pożegnaniu ale nie mogę, tam czas jakby się zatrzymał, u mnie życie toczy się dalej, A zaczyna marudzić, jest głodny.
Szykuję mu obiad.
Przy jedzeniu A brudzi obranko obiadem.
Lecę na górę po czyste ubranko.
Brudne rzucam w łazience na dość sporej kupce prania, która czeka na moją wolną chwilę.
W drodze powrotnej zaglądam jeszcze do J a także mijam dwie suszarki uginające się pod wyschniętym praniem. Tak, trzeba to kiedyś pochować. Te suszarki generalnie ilekroć koło nich przechodzę to wręcz kłują mnie w oczy.
Na dole przebieram A i oddaję go na trochę dziadkowi żeby posiedzieć trochę dłużej na górze z J.
Po krótkiej chwili niestety orientuję się, że w sumie to jest już czas na obiad i dla reszty domowników a poza tym A coś nie za bardzo zadowolony z opieki zaczynam marudzić.
Schodzę na dół, patrzę a tam dziadek siedzi nad A, zagapiony w TV, pochłonięty myślami i nie kontaktuje zupełnie nic co dochodzi z innego miejsca niż TV.
Po chwili jednak dociera do niego głos marudzącego A i dziadek wraca myślami na ziemię i czule przemawia do A: "a czemóż to moja dzidzia płacze?" Taaaa
Wyłączam TV i tłumaczę dziadkowi co ma teraz zrobić przy A żeby ten już nie płakał, bo dziadek mimo, że zszedł na ziemię to niczym wyłączony z obiegu zapomniał w te kilkanaście minut co i jak się robi.
Zauważam nieodebrane połączenie. To koleżanka z sąsiedztwa pewnie idzie już na spacer i dzwoni żeby się umówić. Oddzwonię później, teraz zabieram się w końcu za obiad.
Woda na makaron się gotuje, zupa podgrzewa a ja sprzątam w końcu ten cały meksyk w kuchni, który powstał od rana.
Chowam milion rzeczy ze zmywarki do szafek i na odwrót: kolejne brudne lądują w zmywarce.
Myję i wyparzam butelki, nawet ścieram wszystie blaty bo mój pedantyzm nie pozwala mi spokojnie przejść obok brudu.
Robię mleko dla A, które wypije przed spacerem jako uzupełnienie obiadu.
Podaję zupę dziadkowi, biorę A i idę na górę z porcją zupy dla J.
Na górze znów zerkam na te suszarki, nic się nie zmieniło, one nadal tam są a pranie jak wisiało tak wisi.
J cały w katarze siedzi, chcę sięgnąć po chusteczki - nie ma - no tak, od rana jeszcze cały czas ich nie przyniosłam.
Idę na dół po chusteczki.
Wracam na górę, czyścimy nos, kolejna porcja sprayu.
W końcu J je obiad, ja zabawiam A i oddzwaniam do koleżanki mówiąc, że dziś na spacer nie idę, nie dam rady. Zostanę w domu z J a A pójdzie z dziadkiem.
Dziadek po zjedzeniu przejmuje ode mnie A a ja lecę do piwnicy przyszykować wózek na spacer. Wyjmuję śpiwór, wkładam kocyk i wystawiam wózek przed dom.
Wracam do domu, A zjadł, więc biorę go na górę do przewijania.
Zaglądam do J i mówię mu, że już za chwilę przyjdę do niego na dłużej jak tylko wystawię A na spacer.
Wracam na dół ubieram A na spacer, chwila zawachania, kombinezon wiosenny czy kurteczka. Nie wiem. Wybieram jednak opcję z kurtką.
Pakuję A do wózka na dworzu, wracam do domu. Cichego, spokojnego. Zamykam za sobą drzwi, uff, teraz chwila odpoczynku.
Ale zanim ta chwila nastąpi to najpierw:
idę do J sprawdzić czy zjadł obiad. Jeszcze je, więc zbiegam na dół.
Ogarniam kuchnię po obiedzie: chowam kolejne rzeczy do zmywarki, pozostały makaron ląduje w lodówce, butelkę po mleku A zalewam już tylko wodą, potem umyję.
Patrzę na zegarek, jest 14:40, za chwilę transmisja przewożenia trumny, nie mogę tam być ale muszę to chociaż zobaczyć.
Idę na górę po J, obiad zjedzony, możemy iść na dół.
Zbieram talerz po jego jedzeniu, butelkę z wodą, kubek na wodę, rozglądam się co jeszcze trzeba wziąć żebym za chwilę znów nie leciała na górę.
Nic nie trzeba wziąć ale widzę za to niewypity syrop. J, nie wypiłeś syropu, wypij !!
Schodzimy na dół do salonu.
Jest 14:55, sadzam J na sofie i idę do kuchni odstawić to co zniosłam z góry.
Wracam do salonu, J siedzi znów cały zasmarkany, sięgam po chustkę, i ... chustek nie ma. Tak, dziś wszystko postanowiło mi się jednoczesnie pokończyć, więc chustek nie ma i tutaj.
Idę po chustki.
Gdy zaczyna się transmisja ląduję w końcu na sofie obok J i mimo tego, że słyszę od niego 100 pytań na minutę odnośnie oglądanej przez nas uroczystości to udaje mi się jednak skupić myśli głównie na samym wydarzeniu i przeżywam bardzo mocno każdą kolejną scenę z transmisji.
W międzyczasie pojawia się długo wyczekiwana przeze mnie teściowa.
Oglądamy transmisję razem. Gdy trumna znika za murami Pałacu Prezydenckiego, teściowa idzie z J,(który znów ma stan podgorączkowy) na górę a ja szykuję się na powrót A bo już widzę ich w furtce.
Szykuję najpierw słoiczek i soczek, potem schodzę po A.
Wnoszę A z dworu, przebieram, zanoszę na górę (znów widzę te suszarki) do J i babci, a następnie znów na dół na jedzonko.
W tym momencie tempo dnia zaczyna w końcu zwalniać.
Większość najważniejszych punktów dnia już mam za sobą, odchaczone, zaliczone, już chyba powoli mogę przestać się spieszyć. Już w sumie wszystko zrobiłam i wszystko było ok i na czas. I choć teraz w końcu powinnam zająć się np tym praniem, to po prostu nie mam już sił.
Dziadek bierze A.
Ja idę na górę do J i teściowej, siedzimy, znów rozmawiamy o tym o czym mówi i myśli teraz cała Polska.
Te myśli towarzyszą mi zresztą cały dzień, bez przerwy, w każdej chwili dosłownie.
Dziadek teź przychodzi na górę. Siedzimy tak wszyscy razem, dzieci zadowolne a ja poczułam w końcu trochę spokoju i czuję, że zmęczenie zaczyna mnie rozkładać a ja zamiast siedzieć na łóżku to coraz bardziej się pokładam.
I tak odpłynęłam na jakieś 15 minut, kiedy to wybudził mnie płacz A, który kapnął się, że coś ta mama dziś zabiegana lekko jest i zbyt mało czasu poświęca jemu.
Wzięłam Grubego i poszliśmy na dół.
Od zabawy do zabawy dotrwaliśmy do wieczora.
M wrócił z pracy, znów wpadliśmy w temat, z kim to rozmawiał jeszcze parę dni temu, kto miał być w programie w przyszłym tygodniu, ile numerów telefonów musi usunąć z książki telefonicznej i jakoś nie jest w stanie tego zrobić. A ten numer już nigdy do niego nie zadzwoni ani też on nie będzie mógł go wybrać. Jak teraz będzie wyglądało życie, wybory i cały nasz kraj ...
Teściowa zabrała dziadka i pojechali do Wawy, my z M zajęliśmy się dziećmi.
Wieczór szybko minął, noc teraz też szybko mija.

Czekam na moment, kiedy ten kołowrotek, w którym żyję choć trochę zwolni tempo.
Czekam kiedy w końcu J wyzdrowieje.
I bardzo żałuję, że w obliczu tego co dzieje się w naszym kraju nie mogę w pełni w tym uczestniczyć, nie zapaliłam świeczki pod Pałacem Prezydenckim, nie mogłam być dzisiaj na trasie konduktu. Nie byłam na Placu Piłsudskiego.
Mam nadzieję, że na dniach tam pojedziemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz