środa, 12 grudnia 2012

Nóż mnie goni...

W poniedziałek byłam na kolejnej wizycie u mojego ortopedy. Wizyta po 4 tygodniach leczenia z wynikami rezonansu.
Cyferki same mówią za siebie, przepuklina jest duża i ja to wiedziałam sama po przeczytaniu wyników, poprawy jako takiej nie ma i to też wiedziałam sama po sobie ale jednak liczyłam na jakiś cud, przeliczyłam się. Doktor po paru minutach oględzin rezonansu, spokojnym głosem wydał wyrok: "trzeba to zoperować". To były słowa, które tłukły mi się po głowie przez ostatnie dwa tygodnie, słowa, które starałam się zdusić w sobie i miałam nadzieję nigdy nie usłyszeć :( Łzy w oczach (no co ja poradzę, że się boję?), gardło ściśnięte i pytam: tak już?, nie da się nic więcej zrobić? Pytam choć nie bezpodstawnie sama już takiego wyroku się spodziewałam i nie bezpodstawnie się go bałam. Przez te tygodnie miałam sporo czasu żeby dokładniej zapoznać się problemem dyskopatii i w niejednym miejscu czytałam zdania, że przedłużające się leczenie jest wskazaniem... ale czytać to jedno a usłyszeć to drugie. Pan doktor mówi, że mój dysk najwyraźniej utknął i trzeba operować. Dał mi skierowanie do neurochirurga w celu: "oceny wskazań neurologicznych do zabiegu operacyjnego." i kolejne zwolnienie (tu już powstaje następny problem ale o tym potem). Łapiąc się ostatniej deski ratunku pytam o jednak jeszcze inne możliwości bo już od paru osób słyszałam o rehabilitacji manualnej, której nie miałam, wysyłał mnie na nią rehabilitant od prądów, moja rehabilitantka od ćwiczeń oraz ktoś z rodziny, kto miał do czynienia z wypadniętym dyskiem. Pan doktor, bardzo oschle pyta mnie co mam na myśli? Mówię, że nie wiem bo się nie znam ale słyszałam o takiej możliwości i to ja się pytam pana doktora. Pan doktor wstał, poszedł gdzieś na chwilę po czym położył przede mną wizytówkę z informacją, że jeżeli ktoś ma mnie dotykać w tym stanie to tylko ta osoba. Ok, czyli jednak można ;)
Wyszłam z gabinetu i myślę sobie, że nie ma szans żebym teraz wracała do domu i czekała nie wiadomo ile na wizytę u neurochirurga bo się wykończę nerwowo. Poszłam do rejestracji pytam o jakąś najbliższą wolną wizytę w tym samym jeszcze dniu, jest! Niestety za ponad 2 godziny :( Trudno, jakoś wytrzymam ale muszę się dowiedzieć jeszcze dziś. Jedziemy. Oddział niedaleko od przychodni w której byłam na wizycie ale za to w bardzo kiepskim miejscu pod względem parkowania. M nie ma gdzie się zatrzymać, wysadza mnie gdzieś po drodze, w miarę blisko wejścia i jedzie szukać miejsca. Ja idę szukać przychodni, która jest w wielkim biurowcu, w którym nigdy nie byłam a znaki kierujące, dla mnie blondynki w stresie nie do końca okazały się jasne, no bo ja to jest, że Lux-med jest w Limie, to mam szukać tego czy tego i gdzie ja w końcu mam wizytę :$%$^%^%&@#$#& Kiedyś byłam w Enelmedzie i wszystko było Enelmedem i było prosto. W Lux-medzie jestem od niedawna, do tej pory nie korzystałam prawie w ogóle z ich usług i najzwyczajniej w świecie gubię się w tych ich przychodniach, z których każda inaczej się nazywa. Dobra, wracając: znalazłam w końcu swój punkt docelowy, zarejestrowałam się, doczłapałam pod gabinet (już ledwo idąc bo niestety łączne czterokrotne wchodzenie i wychodzenie z samochodu oraz łażenie nieźle dały mi popalić i noga zaczęła rwać jak oszalała), usiadłam, czekam i myślę jakim cudem mam wysiedzieć tu 2 godziny ? I co z Młodszym w przedszkolu, którego miał odebrać M bo przecież nie wiedzieliśmy, że nas nie będzie żeby go odebrać i co z próbą jasełek, która też się zbliżała wielkimi krokami... M doszedł pod gabinet, siedzimy. Ktoś kto był wcześniej w gabinecie wyszedł, pan doktor wyjrzał, spojrzał na mnie i kogoś kto jeszcze siedział obok mnie i nawet nie zdążył nic powiedzieć jak ten ktoś się poderwał i wbiegł do gabinetu. Drzwi się zamknęły. Siedzę dalej. Czekam. Przychodzi następny pacjent. Myślę jak to teraz rozegrać. Kolejny pacjent idzie do łazienki. Drzwi gabinetu się otwierają, pan doktor patrzy na mnie i miejsce obok i zaprasza mnie do gabinetu, wow, jaka jestem szczęśliwa :) Badanie w sumie proste, wszelkie odruchy mam prawidłowe, "jak u osiemnastki" - podsumowuje pan doktor. Już zaczynam się cieszyć a wtedy pan doktor odwraca do mnie monitor, otwiera przede mną zdjęcia z rezonansu i dokładnie pokazuje mi gdzie jest ten mój chory dysk i mówi: "no i to wszystko trzeba wyciąć". Załamka. No to ja znowu śpiewka o terapii manualnej itd., i tym razem już z mniejszą niechęcią ale też bez entuzjazmu, pan doktor mówi, że mogę spróbować byle to był specjalista w dziedzinie rehabilitacji a nie jakiś tam "kręgarz" bo to dwie różne rzeczy. Poza tym teraz to i tak skierowania do szpitala mi nie da bo i tak w tym roku to już nie ma miejsc, więc mam wrócić do domu, chodzić na fizykoterapię i przyjść po Nowym Roku, po skierowanie...

Na drugi dzień po tej wizycie, na porannych prądach opowiadam wszystko panu od rehabilitacji i proszę żeby mi jednak dał namiar na pana doktora (specjalistę od kręgosłupów i terapii manualnej), którego to namiar chciał mi dać już dwa tygodnie temu a ja wtedy nie wzięłam bo zawierzyłam, że fizykoterapia, którą akurat zaczynałam będzie wystarczająca i problem się rozwiąże. Jaka ja byłam głupia...
Dziś mam wizytę do polecanego pana doktora, to moja ostatnia nadzieja i deska ratunku.

Poza tym dziś mija miesiąc odkąd jestem na zwolnieniu, miesiąc mojej walki. Tyle, że teraz wiem, że słabo walczyłam, można było zrobić dużo więcej. Same prądy TENS (a tylko takie miałam zalecone przez lekarza) w moim stanie to za mało (mówił mi to już rehabilitant na pierwszym spotkaniu przy ustalaniu zabiegów), poza tym nie dość, że za mało to i można je było zacząć wcześniej a zaczęłam dopiero po 2 tygodniach leczenia/leżenia. Wiem też już co to jest ten dysk, i to nie jest kawałek kości jak kręgi, które można sobie od tak wepchnąć u jakiegoś kręgarza, dysk to tkanka, która jest między tymi kręgami, inaczej taki kawałek galaretki, który podtrzymuje kręgi. Ułożenie jej z powrotem na odpowiednie miejsce to zupełnie inny proces niż leczenie wypadniętego kręgu, niestety mało kto o tym wie i jak słyszy, że mam wypadnięty dysk to pierwsze co mówią "a czemu ty nie pójdziesz do kręgarza?". Nie wiem ile razy to już słyszałam i ile razy już tłumaczyłam, że nie tędy droga...

4 komentarze:

  1. Gość: Haps, gw5.sbmec.pl
    2012/12/12 19:31:19
    Ech. Co tu można napisać... Same banały wyjdą...
    Banalnie przykro mi, banalnie życzę powodzenia...

    OdpowiedzUsuń
  2. slangowska85
    2012/12/12 19:53:40
    Trzymam kciuki za Ciebie, oby było dobrze!

    OdpowiedzUsuń
  3. 2012/12/15 14:31:29
    Haps, dziękuję... banalnie...

    Slangowska, Tobie też dziękuję ...

    OdpowiedzUsuń
  4. U mnie początkowo też mówili, że konieczna jest operacja i to szybko. Miałam tak silny ucisk na rdzeń przy ataku bólowym, że nie byłam w stanie dojść do łazienki, nawet przy asyście. To jest ból, którego się nie da opisać. Jakby prąd szedł przez całe ciało, nogi nie współpracują z resztą ciała, koszmar. Dwa razy już miałam takie ataki bólowe, że byłam w zasadzie unieruchomiona na brzuchu przez 2 tygodnie. Codzienna rehabilitacja jednak pomogła, chociaż lekarze w szpitalu początkowo nie wierzyli, że to cokolwiek da. Przy drugim ataku dodatkowo miałam rwę kulszową. Masowanie tego przez rehabilitantkę było tak potwornym bólem, że wyłam, jak wilk do księżyca. Ale pomogło bardzo.

    OdpowiedzUsuń